niedziela, 2 lutego 2014

Marzyciel Walery- opowiadanie


Marzyciel Walery to pierwsze opowiadanie ACh o rodzinie zwierzaków kukiełaków vel Pazzi Pupazzi. Jak wam się podoba? Doczytaliście do końca?

Dawno, dawno temu, jakieś 700 lat w przepięknym mieście zwanym Wenecją we Włoszech mieszkał mały Walery. Chłopiec uwielbiał wodę, ptaki, statki, a ponad wszystko pragnął zostać marynarzem. Miasto, w którym się wychowywał leży nad morzem Adriatyckim i było stolicą państwa zwanym Republiką Wenecką. Rejon ten słynął  z morskich i handlowych wypraw.  Po swoim ukochanym mieście Walery najczęściej poruszał się pływając kanałami gondolą – długą i wąską łodzią napędzaną i prowadzoną jednym wiosłem. Lubił obserwować ludzi spieszących do swoich codziennych obowiązków, ptaki wznoszące się wysoko w powietrze i szybujące hen, hen, gdzieś w nieznane, wielkie statki na horyzoncie wyruszające w dalekie podróże pełne przygód i niebezpieczeństw. Marzył wtedy, aby pewnego dnia móc wejść na taki ogromny statek i odpłynąć … Tak bardzo tego pragnął, tak często o tym myślał, że kilka lat później jego skryte marzenie zaczęło wydawać się całkiem realne.
-Walery, pokład trzeba wyszorować, do roboty! – krzyczał starszy marynarz.
-Tak jest, już się robi. Pędzę! – odpowiedział dziarsko i ruszył do pracy.
Od kilku miesięcy Walery pracował na statku jako prosty marynarz zwany majtkiem, którego zadaniem jest sprzątać, czyścić pokład i wykonywać wszelkie najprostsze, aczkolwiek  wymagające wielkiej krzepy roboty na statku. Miał już 16 lat, ale jeszcze nie mógł wyruszyć w podróż. Musiał sie do tego solidnie przygotowywać i ciężko pracować, a nie była to łatwa praca. Codziennie pobudka o 4 rano i czyszczenie pokładu, potem pomoc w kuchni, sprzątanie, mycie garnków, ładowanie statku ciężkimi worami z fasolą, kaszą, warzywami i innymi produktami potrzebnymi do przetrwania dalekiej i niekiedy nużącej podróży w nieznane. Czasu na odpoczynek  miał niewiele. Czasem, gdy robił sobie chwilę przerwy między jedną robotą a drugą, spoglądał w morze i obserwował odpływające statki i znikające na cieniej linii horyzontu. Ciekawe co jest za nią? – zastanawiał się i szybko wracał do rzeczywistości, bo już słyszał głośny i groźny głos starszego marynarza nawołującego do pracy. Oj, nie było lekko, ale wizja spełniającego się marzenia o dalekiej podróży była tak wyraźna, że zmęczenie i żmudna praca majtka w mig zamieniały się w radość i chęć do roboty.
Statek należał do pewnego kupca weneckiego Nicolo Polo i jego brata Matteo, którzy,  planowali morską wyprawę do Chin, gdzie mieli ponownie odwiedzić tamtejszego wielkiego władcę Kubilaj-chana i przywieźć mu olej z lampy palącej się nad grobem Jezusa w Jerozolimie. Kupiec Nicolo miał syna Marco, z którym Walery bardzo się zaprzyjaźnił. Chłopcy byli w tym samym wieku, mieli podobne zainteresowania i jedno to samo marzenie – wyruszyć w daleką podróż w nieznane, zobaczyć wreszcie co mieści się za tą cienką nitką horyzontu, poznać nowych ciekawych ludzi i ich zwyczaje, zobaczyć jak wyglądają i jak się ubierają, co jedzą i jaki jest ich świat.
-Marco, a tato często opowiada ci historie ze swoich wypraw za morze? – zapytał Walery
-Wieczorami jak siadamy z mamą do kolacji, tato zawsze opowiada, opowiada i opowiada… A my słuchamy tych niekończących się przygód i …
-No i jak tam jest? Opowiedz mi trochę – nalegał Walery.
-Może popłyniesz z nami za rok, może za dwa, to sam zobaczysz – przekomarzał się Marco.
-Ooooo! – zdziwił się Walery. To ty już wiesz! Pojadę z wami? Naprawdę? – Walery głośno domagał się potwierdzenia.
-Nic nie wiem. Powiedziałem, że może, ale to jeszcze nic pewnego-odpowiedział Marco.
-Aaaa…- westchnął trochę rozczarowany Walery.
-No, dobra, opowiem ci  taką jedną historię z podróży mojego taty – pocieszył go Marco.
-O, już się nie mogę doczekać. Cały zamieniam się w słuch- ucieszył się Walery.
Kilka lat temu,  w 1266 roku mój ojciec wraz ze swoim bratem Matteo dotarli na dwór pewnego władcy w Chinach. Mieszkają tam ludzie zwani Mongołami . Mają skośne ciemne oczy, skórę trochę ciemniejszą od naszej, ciemne włosy, są raczej niskiego wzrostu i noszą długie spodnie i płaszcze, są bardzo waleczni, bronią swojego terytorium i słuchają się swojego władcy. Mieszkają na stepie w specjalnie zbudowanych namiotach zwanych jutrami i zajmują się pasterstwem.  Najważniejszym i najcenniejszym zwierzęciem dla Mongołów jest koń.  Tamtejsi ludzie darzą konia wielkim szacunkiem i przywiązują do niego wielką wagę. Raz w roku latem odbywają się tam wyścigi konne podczas święta zwanego Naadam.  Uroczystości trwają trzy dni. Pierwszego dnia są  zawody zapaśnicze, drugiego strzelanie z łuku, który w całości zrobiony jest z produktów pochodzenia zwierzęcego, a trzeciego właśnie wyścigi konne.
- I co? Twój tato z wujem byli tam i to wszystko widzieli? – nie wytrzymał Walery.
-Tak, opowiadali mi jakie to wielkie święto, ludzie w pięknych kolorowych strojach, tłumnie i gwarno-ciągnął Marco.
-A co z tymi wyścigami?
-Konie przygotowywane są do wyścigów na długo przed zawodami.  Dosiadane są przez sześcioletnie dzieci, bo one są lżejsze niż dorośli, więc lepiej nadają się na dżokejów. Zwierzęta podczas wyścigu pokonują 40 kilometrów – opowiadał dalej Marco.
-To bardzo dużo – dziwił się Walery.
-Jest taki zwyczaj, że ten kto potrze pot z ciała wygranego konia, a potem tą samą dłonią potrze swoje czoło, ten będzie miał szczęście na cały rok.
-I co? Udało się twojemu tacie i wujowi to zrobić? –dociekał Walery.
-Tak, udało im się. Widzieli też zawody zapaśnicze i strzelanie z łuku. I sami próbowali strzelać, ale to bardzo trudne. – odpowiedział Marco.
-Ooo, ale tam musiało być fajnie… - rozmarzył się Walery.
-Może i my zobaczymy to wkrótce – skwitował Marco.
-Ahoy!- krzyknął ktoś z lądu.
-Ahoy!- odpowiedzieli chłopcy chórem.
To był ojciec Marco. Przyszedł oznajmić im dobrą nowinę. Za miesiąc wyruszają w daleką podróż do Chin w odwiedziny władcy Kubilaj-chana.
-Hurrraaaa!!! – radość obojga nie znała granic. Nareszcie, wielka przygoda nas czeka!!! – wykrzykiwali.
-Przygoda też, ale przede wszystkim ciężka praca na statku i wiele niewygody związanej z podróżą przez niebezpieczne morza i lądy – ostrzegł ojciec Marca.
No, i wypłynęli… Walery był podekscytowany jak nigdy w życiu. Gapił się w morze i wciąż wyczekiwał nowych widoków, innych niż do tej pory były mu znane. A tymczasem, było tak jak tato Marca powiedział - ciężka i mozolna praca, a za burtą bezkresne morze rano, w południe i wieczorem. Noce były czarne jak smoła i niekiedy bardzo wietrzne, a dnie Walery spędzał na szorowaniu pokładu, pomocy w kuchni i drobnych pracach przy naprawie części statku. Za to wieczory były pełne niesamowitych, ciekawych i niezwykle wciągających opowieści z dawnych podróży ojca i wuja Marca. Co kilka tygodni, a czasami nawet miesięcy zawijali do nowych portów w nowych miastach i miasteczkach. Wtedy, wieczorami wychodzili na ląd i obserwowali nowych ludzi, nowe okolice, smakowali nowe potrawy i wąchali nowe zapachy. Walery zachwycał się każdym napotkanym człowiekiem, każdym widokiem i każdym smakiem świeżej potrawy. Jedzenie na statku było monotonne i nie zawsze smaczne, a na lądzie smakowało zupełnie inaczej.
Załoga dotarła do Armenii i stamtąd postanowiła kontynuować podróż drogą lądową aż do Ormuz, gdzie będzie czekał na nich statek, by zabrać ich w dalszą wyprawę do Chin. Cieśnina o tej samej nazwie, czyli Ormuz łączy Zatokę Perską z Oceanem Indyjskim. Pierwszym celem w podróży po Armenii była góra Ararat, na której chłopcy chcieli zobaczyć Arkę Noego.
-A jak wysoka jest ta góra? – spytał Walery.
-5137 metrów nad poziomem morza – odpowiedział pan Polo.
-A co to jest Arka Noego? – drążył temat Walery.
-To jest taka wielka łódź, którą zbudował Noe, aby ocalić całą swoją rodzinę i wszystkie zwierzęta przed Potopem.
-To taka wielka powódź, którą niegdyś Bóg zesłał na ziemię – Marco uprzedził kolejne pytanie Walerego, bo znał już tę historię z opowiadań ojca.
-I my ją tam zobaczymy?
-Wielu już jej szukało i jeszcze nikt nie znalazł. – odpowiedział tato Marca.
Po długiej i ciężkiej, acz bardzo pouczającej wędrówce, nie udało im się odnaleźć osławionej Arki Noego . Ruszyli więc w dalszą podróż. Następne miasta jakie odwiedzili to był Mosul, Tebryz i Kerman, gdzie podziwiali pięknie tkane perskie dywany. Po kilku tygodniach dotarli do Ormuz, ale statek, który miał na nich tam czekać okazał się niezdolny do dalszej wyprawy. Ponownie, postanowili pokonać dystans do Indii pieszo, a raczej na wielbłądach. Mieli bowiem do przejścia pustynię Iranu. Podróż ciągnęła się w nieskończoność i jak jeszcze kilka miesięcy temu nieustannym widokiem było morze i wciąż oddalający się horyzont, tak teraz piasek, piasek i piasek, a na linii horyzontu od czasu do czasu widoczna była fatamorgana. W ciągu dnia było bardzo gorąco. Kiedy słońce sięgało zenitu zatrzymywali się i rozbijali namioty, żeby ukryć się przed upałem.
-Myślałeś kiedyś Walery, że wyruszysz w tak daleką podróż? – spytał Marco
-Marzyłem o tym od dawna i moje marzenie właśnie się spełnia- odparł Walery. Nie myślałem tylko, że czasami będzie aż tak ciężko i tak potwornie gorąco. Ale takie są uroki podróży, szczególnie tych bardzo dalekich.
-Nie martw się, dziś w nocy pewnie znowu zmarzniesz-pocieszył go Marco.
-Oj, to prawda. Noce na pustyni mają to do siebie, że są bardzo chłodne. Za dnia padasz z gorąca, a nocą trzęsiesz się z zimna jak galareta – podsumował Walery.
Parę dni później dotarli do Badachszanu, krainy słynącej z wydobycia szlachetnych kamieni. Kupili tam piękne bordowe rubiny, szafiry i lapis lazuli o głębokim ciemnoniebieskim kolorze. Teraz, czekała ich trudna przeprawa przez góry Pamir. To były dzikie, niebezpieczne tereny, było zimno i brakowało  jedzenia. Wysoko w górach powietrze jest rozrzedzone, więc ciężko im było oddychać. Wędrówka się dłużyła i okazała się bardziej męcząca niż ta przez pustynię. Po trzech długich latach dotarli wreszcie do celu. Władca Kubilaj-chan powitał ich z radością i szacunkiem. Ich pobyt tam trwał aż 17 lat i był najciekawszym okresem w ich życiu. Obaj Marco i Walery bardzo zaprzyjaźnili się z Kubilaj-chanem i spędzali razem dużo czasu na rozmowach, zabawach, poznawaniu Chin i innych krajów Azji. Ale o tym, kiedy indziejJ

Wielkie marzenie Walerego o dalekich podróżach, przygodach i poznawaniu nowych ludzi i  ich kultur spełniło się. Niemalże codziennie wyobrażał sobie siebie na statku płynącym w siną dal, czuł dreszczyk emocji temu towarzyszący i zatapiał się w swoich myślach o tym co, jak wierzył, niebawem go czeka. Tak silne było jego pragnienie, że w końcu pojawiły się okoliczności i ludzie, dzięki którym jego marzenie po prostu się ziściło. Warto więc jest mieć swoje marzenia i dążyć do ich spełnienia.


Brak komentarzy: