Marzyciel Walery to pierwsze opowiadanie ACh o rodzinie zwierzaków kukiełaków vel Pazzi Pupazzi. Jak wam się podoba? Doczytaliście do końca?
Dawno, dawno
temu, jakieś 700 lat w przepięknym mieście zwanym Wenecją we Włoszech mieszkał
mały Walery. Chłopiec uwielbiał wodę, ptaki, statki, a ponad wszystko pragnął
zostać marynarzem. Miasto, w którym się wychowywał leży nad morzem Adriatyckim i
było stolicą państwa zwanym Republiką Wenecką. Rejon ten słynął z morskich i handlowych wypraw. Po swoim ukochanym mieście Walery najczęściej
poruszał się pływając kanałami gondolą – długą i wąską łodzią napędzaną i
prowadzoną jednym wiosłem. Lubił obserwować ludzi spieszących do swoich
codziennych obowiązków, ptaki wznoszące się wysoko w powietrze i szybujące hen,
hen, gdzieś w nieznane, wielkie statki na horyzoncie wyruszające w dalekie
podróże pełne przygód i niebezpieczeństw. Marzył wtedy, aby pewnego dnia móc
wejść na taki ogromny statek i odpłynąć … Tak bardzo tego pragnął, tak często o
tym myślał, że kilka lat później jego skryte marzenie zaczęło wydawać się całkiem
realne.
-Walery, pokład
trzeba wyszorować, do roboty! – krzyczał starszy marynarz.
-Tak jest, już
się robi. Pędzę! – odpowiedział dziarsko i ruszył do pracy.
Od kilku miesięcy
Walery pracował na statku jako prosty marynarz zwany majtkiem, którego zadaniem
jest sprzątać, czyścić pokład i wykonywać wszelkie najprostsze, aczkolwiek wymagające wielkiej krzepy roboty na statku.
Miał już 16 lat, ale jeszcze nie mógł wyruszyć w podróż. Musiał sie do tego
solidnie przygotowywać i ciężko pracować, a nie była to łatwa praca. Codziennie
pobudka o 4 rano i czyszczenie pokładu, potem pomoc w kuchni, sprzątanie, mycie
garnków, ładowanie statku ciężkimi worami z fasolą, kaszą, warzywami i innymi
produktami potrzebnymi do przetrwania dalekiej i niekiedy nużącej podróży w
nieznane. Czasu na odpoczynek miał
niewiele. Czasem, gdy robił sobie chwilę przerwy między jedną robotą a drugą,
spoglądał w morze i obserwował odpływające statki i znikające na cieniej linii
horyzontu. Ciekawe co jest za nią? – zastanawiał się i szybko wracał do
rzeczywistości, bo już słyszał głośny i groźny głos starszego marynarza nawołującego
do pracy. Oj, nie było lekko, ale wizja spełniającego się marzenia o dalekiej
podróży była tak wyraźna, że zmęczenie i żmudna praca majtka w mig zamieniały
się w radość i chęć do roboty.
Statek należał
do pewnego kupca weneckiego Nicolo Polo i jego brata Matteo, którzy, planowali morską wyprawę do Chin, gdzie mieli
ponownie odwiedzić tamtejszego wielkiego władcę Kubilaj-chana i przywieźć mu
olej z lampy palącej się nad grobem Jezusa w Jerozolimie. Kupiec Nicolo miał
syna Marco, z którym Walery bardzo się zaprzyjaźnił. Chłopcy byli w tym samym
wieku, mieli podobne zainteresowania i jedno to samo marzenie – wyruszyć w
daleką podróż w nieznane, zobaczyć wreszcie co mieści się za tą cienką nitką
horyzontu, poznać nowych ciekawych ludzi i ich zwyczaje, zobaczyć jak wyglądają
i jak się ubierają, co jedzą i jaki jest ich świat.
-Marco, a tato
często opowiada ci historie ze swoich wypraw za morze? – zapytał Walery
-Wieczorami jak
siadamy z mamą do kolacji, tato zawsze opowiada, opowiada i opowiada… A my słuchamy
tych niekończących się przygód i …
-No i jak tam
jest? Opowiedz mi trochę – nalegał Walery.
-Może popłyniesz
z nami za rok, może za dwa, to sam zobaczysz – przekomarzał się Marco.
-Ooooo! –
zdziwił się Walery. To ty już wiesz! Pojadę z wami? Naprawdę? – Walery głośno
domagał się potwierdzenia.
-Nic nie wiem.
Powiedziałem, że może, ale to jeszcze nic pewnego-odpowiedział Marco.
-Aaaa…- westchnął
trochę rozczarowany Walery.
-No, dobra,
opowiem ci taką jedną historię z podróży
mojego taty – pocieszył go Marco.
-O, już się nie
mogę doczekać. Cały zamieniam się w słuch- ucieszył się Walery.
Kilka lat temu,
w 1266 roku mój ojciec wraz ze swoim
bratem Matteo dotarli na dwór pewnego władcy w Chinach. Mieszkają tam ludzie
zwani Mongołami . Mają skośne ciemne oczy, skórę trochę ciemniejszą od naszej,
ciemne włosy, są raczej niskiego wzrostu i noszą długie spodnie i płaszcze, są
bardzo waleczni, bronią swojego terytorium i słuchają się swojego władcy.
Mieszkają na stepie w specjalnie zbudowanych namiotach zwanych jutrami i zajmują
się pasterstwem. Najważniejszym i
najcenniejszym zwierzęciem dla Mongołów jest koń. Tamtejsi ludzie darzą konia wielkim
szacunkiem i przywiązują do niego wielką wagę. Raz w roku latem odbywają się
tam wyścigi konne podczas święta zwanego Naadam. Uroczystości trwają trzy dni. Pierwszego dnia
są zawody zapaśnicze, drugiego strzelanie
z łuku, który w całości zrobiony jest z produktów pochodzenia zwierzęcego, a
trzeciego właśnie wyścigi konne.
- I co? Twój
tato z wujem byli tam i to wszystko widzieli? – nie wytrzymał Walery.
-Tak,
opowiadali mi jakie to wielkie święto, ludzie w pięknych kolorowych strojach, tłumnie
i gwarno-ciągnął Marco.
-A co z tymi wyścigami?
-Konie
przygotowywane są do wyścigów na długo przed zawodami. Dosiadane są przez sześcioletnie dzieci, bo
one są lżejsze niż dorośli, więc lepiej nadają się na dżokejów. Zwierzęta
podczas wyścigu pokonują 40 kilometrów – opowiadał dalej Marco.
-To bardzo dużo
– dziwił się Walery.
-Jest taki
zwyczaj, że ten kto potrze pot z ciała wygranego konia, a potem tą samą dłonią
potrze swoje czoło, ten będzie miał szczęście na cały rok.
-I co? Udało się
twojemu tacie i wujowi to zrobić? –dociekał Walery.
-Tak, udało im
się. Widzieli też zawody zapaśnicze i strzelanie z łuku. I sami próbowali
strzelać, ale to bardzo trudne. – odpowiedział Marco.
-Ooo, ale tam
musiało być fajnie… - rozmarzył się Walery.
-Może i my
zobaczymy to wkrótce – skwitował Marco.
-Ahoy!- krzyknął
ktoś z lądu.
-Ahoy!-
odpowiedzieli chłopcy chórem.
To był ojciec
Marco. Przyszedł oznajmić im dobrą nowinę. Za miesiąc wyruszają w daleką podróż
do Chin w odwiedziny władcy Kubilaj-chana.
-Hurrraaaa!!! –
radość obojga nie znała granic. Nareszcie, wielka przygoda nas czeka!!! –
wykrzykiwali.
-Przygoda też,
ale przede wszystkim ciężka praca na statku i wiele niewygody związanej z podróżą
przez niebezpieczne morza i lądy – ostrzegł ojciec Marca.
No, i wypłynęli…
Walery był podekscytowany jak nigdy w życiu. Gapił się w morze i wciąż
wyczekiwał nowych widoków, innych niż do tej pory były mu znane. A tymczasem,
było tak jak tato Marca powiedział - ciężka i mozolna praca, a za burtą
bezkresne morze rano, w południe i wieczorem. Noce były czarne jak smoła i
niekiedy bardzo wietrzne, a dnie Walery spędzał na szorowaniu pokładu, pomocy w
kuchni i drobnych pracach przy naprawie części statku. Za to wieczory były pełne
niesamowitych, ciekawych i niezwykle wciągających opowieści z dawnych podróży
ojca i wuja Marca. Co kilka tygodni, a czasami nawet miesięcy zawijali do
nowych portów w nowych miastach i miasteczkach. Wtedy, wieczorami wychodzili na
ląd i obserwowali nowych ludzi, nowe okolice, smakowali nowe potrawy i wąchali
nowe zapachy. Walery zachwycał się każdym napotkanym człowiekiem, każdym
widokiem i każdym smakiem świeżej potrawy. Jedzenie na statku było monotonne i
nie zawsze smaczne, a na lądzie smakowało zupełnie inaczej.
Załoga dotarła
do Armenii i stamtąd postanowiła kontynuować podróż drogą lądową aż do Ormuz,
gdzie będzie czekał na nich statek, by zabrać ich w dalszą wyprawę do Chin. Cieśnina
o tej samej nazwie, czyli Ormuz łączy Zatokę Perską z Oceanem Indyjskim.
Pierwszym celem w podróży po Armenii była góra Ararat, na której chłopcy
chcieli zobaczyć Arkę Noego.
-A jak wysoka
jest ta góra? – spytał Walery.
-5137 metrów
nad poziomem morza – odpowiedział pan Polo.
-A co to jest
Arka Noego? – drążył temat Walery.
-To jest taka
wielka łódź, którą zbudował Noe, aby ocalić całą swoją rodzinę i wszystkie zwierzęta
przed Potopem.
-To taka wielka
powódź, którą niegdyś Bóg zesłał na ziemię – Marco uprzedził kolejne pytanie
Walerego, bo znał już tę historię z opowiadań ojca.
-I my ją tam
zobaczymy?
-Wielu już jej
szukało i jeszcze nikt nie znalazł. – odpowiedział tato Marca.
Po długiej i ciężkiej,
acz bardzo pouczającej wędrówce, nie udało im się odnaleźć osławionej Arki
Noego . Ruszyli więc w dalszą podróż. Następne miasta jakie odwiedzili to był
Mosul, Tebryz i Kerman, gdzie podziwiali pięknie tkane perskie dywany. Po kilku
tygodniach dotarli do Ormuz, ale statek, który miał na nich tam czekać okazał
się niezdolny do dalszej wyprawy. Ponownie, postanowili pokonać dystans do
Indii pieszo, a raczej na wielbłądach. Mieli bowiem do przejścia pustynię
Iranu. Podróż ciągnęła się w nieskończoność i jak jeszcze kilka miesięcy temu
nieustannym widokiem było morze i wciąż oddalający się horyzont, tak teraz
piasek, piasek i piasek, a na linii horyzontu od czasu do czasu widoczna była
fatamorgana. W ciągu dnia było bardzo gorąco. Kiedy słońce sięgało zenitu
zatrzymywali się i rozbijali namioty, żeby ukryć się przed upałem.
-Myślałeś kiedyś
Walery, że wyruszysz w tak daleką podróż? – spytał Marco
-Marzyłem o tym
od dawna i moje marzenie właśnie się spełnia- odparł Walery. Nie myślałem
tylko, że czasami będzie aż tak ciężko i tak potwornie gorąco. Ale takie są
uroki podróży, szczególnie tych bardzo dalekich.
-Nie martw się,
dziś w nocy pewnie znowu zmarzniesz-pocieszył go Marco.
-Oj, to prawda.
Noce na pustyni mają to do siebie, że są bardzo chłodne. Za dnia padasz z gorąca,
a nocą trzęsiesz się z zimna jak galareta – podsumował Walery.
Parę dni później
dotarli do Badachszanu, krainy słynącej z wydobycia szlachetnych kamieni.
Kupili tam piękne bordowe rubiny, szafiry i lapis lazuli o głębokim
ciemnoniebieskim kolorze. Teraz, czekała ich trudna przeprawa przez góry Pamir.
To były dzikie, niebezpieczne tereny, było zimno i brakowało jedzenia. Wysoko w górach powietrze jest
rozrzedzone, więc ciężko im było oddychać. Wędrówka się dłużyła i okazała się
bardziej męcząca niż ta przez pustynię. Po trzech długich latach dotarli
wreszcie do celu. Władca Kubilaj-chan powitał ich z radością i szacunkiem. Ich
pobyt tam trwał aż 17 lat i był najciekawszym okresem w ich życiu. Obaj Marco i
Walery bardzo zaprzyjaźnili się z Kubilaj-chanem i spędzali razem dużo czasu na
rozmowach, zabawach, poznawaniu Chin i innych krajów Azji. Ale o tym, kiedy
indziejJ
Wielkie marzenie
Walerego o dalekich podróżach, przygodach i poznawaniu nowych ludzi i ich kultur spełniło się. Niemalże codziennie
wyobrażał sobie siebie na statku płynącym w siną dal, czuł dreszczyk emocji
temu towarzyszący i zatapiał się w swoich myślach o tym co, jak wierzył,
niebawem go czeka. Tak silne było jego pragnienie, że w końcu pojawiły się
okoliczności i ludzie, dzięki którym jego marzenie po prostu się ziściło. Warto
więc jest mieć swoje marzenia i dążyć do ich spełnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz